Może to lekcja wyznaczania granic, priorytetów, wartości. A może sygnał, że zestresowane i chore ciało nie jest gotowe na przyjęcie nowego życia. I najpierw trzeba dać mu uwagę, pozwolić odpocząć, odżywić je. Ciało może być już niezdolne do „ciśnięcia” i im większa presja, tym mniej siły i odwrotny efekt. Ono doprosi się uwagi, powie stop. Jak będzie trzeba to zwali Cię z nóg na jakiś czas. Im dłużej będzie prosić, tym większy będzie huk padania na ziemię, gdy nagle dopuścisz do siebie, jak bardzo wszystko Cię boli.
Październik 2023 do końca życia zostanie w mojej pamięci. I choć mogłabym chcieć zapomnieć o tym co się działo i ruszyć dalej to wiem, że w chwilach kryzysu, słabości, zmęczenia czy smutku, ale też wtedy, gdy wszystko układa się dobrze będę z wdzięcznością wracać do tych 3 tygodni…
Początek października, miesiąc zaczął się dobrze. Tak mi się wtedy wydawało. Po 4 tygodniach przyjmowania leków na jelita zaczęłam doświadczać ulgi i odczuwać efekty leczenia. Skończyły się bóle brzucha, głowy, osłabienie, złe samopoczucie. Brzuch z dnia na dzień pracował lepiej. Przede mną już tylko dieta na kilka tygodni i koniec męki ze zdrowiem.
Tematy, które od kilku miesięcy mnie stresowały zaczęły się wyjaśniać. Organizacja płodnego wyjazdu nabrała tępa. Przeprowadzka na horyzoncie. Przed pierwszym spotkaniem z mentorem czułam wewnętrzną motywację, siłę, odwagę. Byłam gotowa na więcej. Na realizację moich planów i marzeń. Nie rozumiałam tylko dlaczego mimo gotowego planu, przerobionych szkoleń, ustalonego harmonogramu stoję w miejscu. Poruszam się bardzo powoli, kręcę się w kółko. Liczyłam, że rozmowa z doświadczonym mentorem pomoże mi namierzyć co robię źle, poprawić. To pozwoli przyspieszyć. Nadrobić zaległości.
Oczywiście udało się namierzyć „problem”, przyczynę moich „niepowodzeń”, nawet nie jedną. Przede wszystkim usłyszałam, że mi nie idzie, bo jestem wyczerpana fizycznie i psychicznie… Po dziś dzień nie mogę wyjść z podziwu jak bardzo można się zatracić, zgubić kontakt ze sobą, skoncentrować na działaniu i przestać odbierać sygnały jakie daje nam ciało. Zamiast go posłuchać to prowadzić z nim wewnętrzną chłostę i karcić się poczuciem winy, że wciąż za mało, wciąż nie tak jak zaplanowałaś, wciąż niezgodnie z planem.
Moja mentorka uświadomiła mi, że im mniej miałam sił, tym mocniej dociskałam śrubę. Klasyk. Samo słowo „cisnę” w każdej odmianie (przycisnę, docisnę, muszę przycisnąć) powtarzałam jak mantrę nakładając na siebie jeszcze większą presję. A ciało wołało o uwagę – od kilku dni miałam nawet potworny szczękościsk. Totalnie zbagatelizowałam szukanie przyczyny, a był to wymowny wyraz mojego „ciśnięcia” wbrew swoim zasobom.
I stało się, lawina ruszyła.
Kolejne dni były jak w najgorszym śnie – przysięgam, prosiłam, aby to był sen. Ból szyi nie dawał mi spokoju od miesiąca. Zwaliłam wszystko na leczenie jelit – że to na pewno węzły chłonne ucierpiały przez intensywną pracę układu odpornościowego, który walczył z endo- i mykotoksynami. W końcu zaczęło boleć całe ciało, od czubka głowy, przez szyję, kark, plecy. Każdy mięsień bolał. Nic nie pomagało, bolało absolutnie wszystko, a ja powoli gasłam, tracąc przy tym resztki sił. Nawet leżenie sprawiało ból.
Miałam bardzo podwyższone markery stanu zapalnego. Okazało się, że mam fatalne wyniki tarczycy, która jeszcze w kwietniu była idealna. Podczas USG tarczycy namierzono 2 duże i niebezpieczne guzy, które wymagały diagnozy onkologicznej. Sam fakt otrzymania karty diagnozy i leczenia onkologicznego był paraliżujący. Z jednej strony głos w głowie – to niemożliwe. Z drugiej stale powtarzająca się i przerażająca myśl „co teraz”. Mimo wiedzy medycznej, która w tym momencie nie wiem czy pomogła, czy szkodziła nie potrafiłam zapanować nad ciałem i myślami.
W przeciągu 5 tygodni schudłam ok 7 kg, to sporo ponad 10% masy ciała. Ta redukcja wcale nie cieszyła, ona przerażała. W końcu usłyszałam diagnozę, która wiele wyjaśniła – podostre zapalenie tarczycy nieznanego pochodzenia. Może infekcja, może stres, może osłabienie organizmu po leczeniu jelit. Stan zapalny w końcu ustępował, ale hormony oszalały.
Wpadłam w skrajną nadczynność z tachykardia. Każdy mój „naturalny” ruch powodował pikawę serca. Musiałam zwolnić do poziomu minimum, nawet przemieszczanie się po mieszkaniu. Kąpałam się na siedząco z dwiema przerwami na odpoczynek pomiędzy umyciem zębów i wysuszeniem włosów. Powoli, po 3 tygodniach zaczęłam wracać do sił. Kolejne tygodnie to czas oczekiwania na wynik biopsji, który otrzymałam kilka dni temu – czysto. Boże, czysto. Pytanie „co teraz” przestało przerażać. Teraz jestem spokojna, mimo, że ze skrajnej nadczynności (TSH 0,007) dynamicznie przechodzę w skrajną niedoczynność (TSH 14, powinno być ok 1,5). Na tym etapie, wiedza medyczna zdecydowanie pomaga. Rozumiem przebieg choroby, obserwuje swoje ciało, daje mu uwagę, reaguje na potrzeby. Potrzebuje kilku miesięcy by ustabilizować hormony.
Za co mogę być zatem wdzięczna?
Za to, że choroba to był wielki czerwony znak stop. Nagle życie wywraca się do góry nogami. Musisz się zatrzymać i spojrzeć sobie w oczy – zapytać co teraz. Przewartościowałam chyba wszystko – zaczynając od pracy, kończąc na bliskich relacjach. Musiałam odciąć się od wszystkich bodźców, od wszystkiego co mi szkodziło i ciągnęło ze mnie energię, której nie miałam. Ciało zaczęło wołać o uwagę, której sobie nie dałam wcześniej. Zrzuciłam z siebie wewnętrzną presję dążenia do wygórowanych celów, ambicji. Bycia wsparciem dla innych, mimo że cierpiało na tym moje zdrowie psychiczne. Poczucie bycia wciąż niewystarczającą.
Prywatne wątki pominę, choć i tu zadziało się dużo. Chcę natomiast podzielić się tym co zawodowo uległo zmianie.
Dotąd na każdą pochwalę swojej pracy odpowiadałam – dziękuję, ale to wciąż za mało, nie tak jak chce, będzie lepiej. Zupełnie nie umiałam być z siebie dumna, z tego co robię najlepiej – z tego co jest najważniejsze i co chce kontynuować, czyli pracy z pacjentami. Nakręciłam się, że ja też powinnam robić to co inni specjaliści – działać w Internecie, mieć podcast, kręcić rolki, wstawiać posty, organizować wyzwania, mieć kurs… bo przecież wkłada nam się do głowy, że „expert” dziś to ktoś, kto ma duuuużą widownię, zasięgi, popularność. Nie masz kursu, nie istniejesz. Ha ależ to próżne, ależ to potwornie uderzające w poczucie własnej wartości. Uderzające w specjalistów, których definiuje wiedza i doświadczenie, a nie zasięg i algorytm. W tej całej drodze ku realizacji własnych ambicji znowu doszłam do ściany. I tak jak 2 lata temu musiałam wybrać siebie i zrezygnować z doktoratu, który był moim marzeniem. Tak samo teraz – znowu muszę wybrać siebie i pogodzić się z tym, że to co wydawało się być dla mnie dobre, jest tak naprawdę ciągnące w dół. Przynajmniej na tym etapie, z tym zasobem sił jakie mam teraz. Tworzenie pod presją (wewnętrzną) nie daje żadnej satysfakcji. A ja chce przecież pracować na własnych warunkach. Chce mieć przyjemność z tworzenia, nagrywania, mówienia do kamery czy wstawiania zdjęć – ale bez presji, bez dbałości o zasięgi, algorytmy, regularność, zainteresowanie. Po prostu na swoich warunkach – tak jak chce i czuję. Nie chce być kolejnym ekspertem „awatarem”. Nie chce konkurować w sieci, walczyć o swoje miejsce. Chcę w niej być po prostu, bez narzuconych schematów i podążania za trendami.
Ponadto, teraz jak nigdy uczę się wyznaczać swoje granice. Na każdym kroku ćwiczę postawę asertywną. Teraz, kiedy na najmniejsze spięcie i konfrontacje z innym człowiekiem moje ciało w 30sekund reaguje tachykardią serca, oblewają mnie zimne poty, łamie mi się głos, drżą ręce. Dopiero teraz, w takich fatalnych dla pewności siebie warunkach mówię stanowcze „nie”. Pozwalam sobie na przerwanie dyskusji, zerwanie kontaktu, czy nawet odmówienie przeprowadzenia konsultacji czy jej przerwanie, kiedy pacjent podejmuje postawę agresywną wobec mnie, wyładowując swoje emocje. Uderzając jak w worek treningowy. Do tej pory zawsze potrafiłem załagodzić sytuacje, udobruchać, przemilczeć, aby kogoś nie zranić i przyjmowałam wszystkie trudne emocje. Teraz mówię nie, drążącym głosem, co kosztuje mnie zdecydowanie więcej odwagi niż kiedykolwiek. Dopiero dziś buduje odporność psychiczną. Nie mam wyboru – albo zawalczę o siebie, albo będę walczyć z depresją i lękami. A wtedy nikomu nie będę w stanie pomóc.
Dziś rozumiem, że moja praca, którą traktuje jak misję jest wciąż pracą. Choć zawsze będę starała się stanąć na wysokości zadania i pomóc, to nie pozwolę, aby była ważniejsza niż moje prywatne życie. Ciężko pracujesz = intensywnie odpoczywasz. Wybrałam sobie pracę z ludźmi, pracę w służbie innemu człowiekowi z emocjonalnym zapleczem. Dlatego muszę mieć czas na regenerację, na odpoczynek, na ładowanie baterii, bo moja energia szybko się wyczerpuje. Dziś wiem, że najważniejsze w życiu to żyć, mieć dobre relacje z bliskimi ludźmi, którym na sobie zależy. Miłość, przyjaźń, relacje w rodzinie – to wymaga uwagi, czasu, pielęgnacji więzi. Żadna relacja nie jest dana raz na zawsze – każda wymaga pielęgnowania z obu stron. A żeby to było możliwe w życiu musi być balans. Jesteśmy otoczeni na co dzień przytłaczającą ilością bodźców i naszym obowiązkiem jest wygospodarować czas na odpoczynek, na wyciszenie. Nie przeskoczymy tego. Organizm pogrążony w przewlekłym stresie, wciąż funkcjonujący na wysokich obrotach w końcu padnie. A choroba nie zawsze jest wyrokiem – może być też lekcja, gorzką i bolesną, ale lekcją, która pozwoli łatwiej żyć.
A co w tym wszystkim najzabawniejsze to Ja – pracująca na codzień z ludźmi, którzy doświadczają zaburzeń płodności, często na skutek współistniejących chorób, zaburzeń, ale też na tle psychosomatycznym. Ja – tłumacząca, że tak nie wolno, że to droga do nikąd; takie dążenie do ideału, perfekcjonizmu, pracoholizmu. Ta sama Ja – planująca w przyszłości ciążę, postanowiłam teraz „przycisnąć” w wielu obszarach jednocześnie. Z przekonaniem, że to jest „przygotowanie do ciąży”. Wiecie co, z jednej strony bije sie w pierś jak mogłam sama siebie tak okłamać, a z drugiej czule przytulam i mówię sobie – już dobrze, teraz odpoczywaj. Dużo już przeszłaś, teraz czas na regenerację i na życie, na własnych zasadach, wbrew oczekiwaniom innych.
I piszę to tu, bo sobie myślę, że choć nie była to diagnoza nowotworu, choć nie doświadczyłam niepłodności to myślę, że to jakie wnioski wyciągnęłam z przebiegu ostatnich kilku tygodni mogą trafić też do Was. Do Ciebie – jeśli straciłaś kontakt z samym sobą w pogodni za staraniami o ciążę, w zmaganiu się z chorobami. W beznadzieji chociażby spowodowanej zaburzeniami pracy jelit, które przeokrutnie oddziałują na psychikę.
Może spojrzysz na swój organizm inaczej – zauważysz, że ciało woła o uwagę, że chce Ci coś powiedzieć. Może to lekcja wyznaczania granic, priorytetów, wartości. A może sygnał, że zestresowane i chore ciało nie jest gotowe na przyjęcie nowego życia. I najpierw trzeba dać mu uwagę, pozwolić odpocząć, odżywić je. Ciało może być już niezdolne do „ciśnięcia” i im większa presja, tym mniej siły i odwrotny efekt. Ono doprosi się uwagi, powie stop. Jak będzie trzeba to zwali Cię z nóg na jakiś czas. Im dłużej będzie prosić, tym większy będzie huk padania na ziemię, gdy nagle dopuścisz do siebie, jak bardzo wszystko Cię boli.
Kończąc, nadal mam w głowie pytanie „co teraz?” – różni się tylko wydźwiękiem, już nie przeraża. Teraz pojawia się miejsce na odpowiedź – teraz ja. A potem, gdy zawalczę o siebie, odzyskam siły wszystko się ułoży. „Szlachetne zdrowie, nikt się nie dowie, jako smakujesz, aż się zepsujesz (…)”. Ogromny szacunek mam dziś do swojego ciała i do tego jak potężną moc ma psychosomatyka. Bo jestem przekonana, że moja choroba, zrodziła się na skutek permanentnego stresu i braku zadbania o siebie w sferze psychicznej, duchowej i fizycznej. Zresztą jak wiele innych chorób autoimmunologicznych nieznanego pochodzenia. Nieznanego? Czy może zbagatelizowanego, przewlekłego stresu i napięcia. Niezauważenia swoich potrzeb i niedopuszczenia do głosu emocji.